Brak krzesła uczy pokory

Czas leci jak szalony. Moje zawodowe obowiązki są na tyle absorbujące, że nie bardzo mam kiedy pisać o licznych obserwacjach, którymi chciałabym się podzielić.

I tak, tydzień temu, w ramach obchodów sześćdziesięciolecia szkoły, wybrałam się na koncert. Występowali uczniowie i nauczyciele- chóry, soliści, grający na różnych instrumentach, dyrygenci (wśród czwórki tych ostatnich aż dwie to Polki!). Kiedy na koniec wszyscy wykonawcy wyszli, a cała widownia wstała przy pierwszych taktach "Ody do radości" po niemiecku, autentycznie wzruszyłam się do łez. Pomyślałam, że przecież Europa to niesamowite dziedzictwo, że łączy nas tak wiele. Że instytucje europejskie powstały po to, aby krzewić pokój wśród narodów. Że powinniśmy sobie bezustannie o tym przypominać! 


W Brukseli zaś nastała już złota belgijska jesień 😉




W piątek dzieciaki zaskoczyły mnie wchodząc do klasy z takim oto bukietem:

Dzień Edukacji Narodowej obchodzimy polskim zwyczajem:) Dzieciaki dostały żelki od Pani Marysi!

Dziś jednak chciałabym zrobić wycieczkę w nie tak bardzo, ale dalszą przeszłość. Chodzi o pierwsze dni, a nawet tygodnie w Brukseli.

Na wstępie chcę wyjaśnić, iż w Szkole Europejskiej procedura przeprowadzki wygląda tak, że koszty są nauczycielowi zwrócone, ale dopiero po tym, jak znajdzie trzy firmy przeprowadzkowe i jedna z nich zostanie wybrana przez władze szkoły.

Ja i moje koleżeństwo, z którym tu przyjechałam w tym roku mieliśmy mało fortunny ciąg wydarzeń- nasza rekrutacja odbyła się dość późno w tym roku. W związku z tym, zanim zdążyliśmy znaleźć owe  firmy, ubłagać je o uzupełnienie niezbędnych rubryczek (a byli i tacy, co nie chcieli tego zrobić) i dostać dokumenty z powrotem, pani, która zajmuje się kompletowaniem wszelkich formalności związanych z przeprowadzką, wybyła na miesięczny urlop. Wiedząc, że cała procedura zorganizowania przenosin wynosi około sześciu tygodni łącznie, nie pozostało nam nic innego, jak spakować zestaw "na przetrwanie" na pierwsze tygodnie, a resztę zostawić w pudłach w naszych rodzinnych miastach i liczyć na miłą pomoc naszych bliskich.

Moi koledzy byli w o tyle lepszej sytuacji, że przyjechali tu samochodami. Ja, lecąc samolotem, wykorzystałam swój bagaż podręczny i niepodręczny do granic możliwości.

Pomyślałam "jakoś to będzie".... no i jakoś to było...

Dziewięć nocy przespałam na kocyku. Te dziewięć nocy jak nic nauczyło mnie pokory. Dopiero teraz zrozumiałam, co to znaczy móc się wyspać w łóżku. Co to znaczy mieć kołdrę, gdy nadchodzi chłodniejsza noc.
Jak dobrze mieć stół czy biurko, na których można porządnie popracować albo zjeść. Kiedy ubrania można powiesić w szafie, a kolczyki (których ma się taką ilość, w sumie nie wiadomo, po co)- położyć na komodzie. 
Człowiek żyje z dnia na dzień i pewne rzeczy uważa za oczywiste. To, co tu piszę, może brzmieć jak truizm, ale może właśnie trzeba tak potruć od czasu do czasu. Dopiero teraz rozumiem, co przeżywają ludzie, którzy nie mogą żyć na, już nawet nie przyzwoitym, ale na minimalnym poziomie. Jak muszą czuć się wszystkie te osoby, które w krajach dotkniętych wojnami, kataklizmami potraciły domy. Ja tu sobie siedzę w bogatym mieście, mam dach nad głową, tylko mebli mi brak i ledwo wyrabiam. A przecież są ludzie, którzy cieszą się, jak jeszcze ich dom stoi cały.

Brak krzesła nauczył mnie pokory i minimalizmu. Mało tego, okazało się, że znane sprzęty domowe mogą pełnić zupełnie nie znane dotąd funkcje. 

Poznajcie mój wielofunkcyjny kocyk!

I tak oto zwykły kocyk, który Mamusia kiedyś na promocji poświątecznej kupiła (objechałam ją wtedy, a teraz błogosławię, że go mam! Dzięki, Mamusiu!) pełnił jednocześnie rolę:
- materaca,
- fotela,
- kanapy,
- krzesła,
- szlafroka,
- przenośnego biura, czyli tak zwanego ofisu,
- kołdry,
- aha, no koca też pełnił funkcję, żeby nie było!

Podobnie stało się z jedynym garnkiem do płyty indukcyjnej. Kupiłam go zaraz po przyjeździe, za ostatnie zaskórniaki. I co się okazało? Garnek sprawdzał się w roli:
- sprzętu do potraw jednogarnkowych,
- pseudopatelni oraz (najczęściej)
- czajnika!(a woda grzała się w nim szybciej, niż w moim czajniku w Warszawie! serio!)

Dekoracja także minimalna. To włochate to kasztan jadalny- jest ich tu mnóstwo!





Mój minimalny styl życia spodobał się nie tylko mnie i wkrótce znalazłam na ścianie tego współlokatora:

Prawie przyprawił mnie o zawał...


Nadal mieszka i nie płaci czynszu. Ostatnio bezczelnie podglądał mnie w łazience!

W międzyczasie kupiłam materac i przyszły pudła. Przyjechał także mój Tatuś, który z radością małego chłopca na zajęciach praktyczno- technicznych poskręcał mi meble (był w swoim żywiole! całe szczęście, gdyż ja nie wiedziałabym nawet, od czego zacząć te puzzle!).

Także mebelki są, jest gdzie spać i w czym się urządzić😊

Na krześle oczywiście nieśmiertelna Matematyka!


A i usiąść się da!

Na następne sprzęty jeszcze przyjdzie czas...

Tak sobie myślę, że dobrze się stało, iż nie zabrałam się za ten wpis wcześniej. Właśnie sobie przypomniałam, jakie mam szczęście. Będę dziś spać w wygodnym łóżku! 

Mieszkam na poddaszu. Jedno okno wychodzi na ulicę, drugie na ciche podwórko. Są też dwa okna typowe dla poddasza. Z początku nie bardzo mnie to cieszyło. Potem jednak pomyślałam- może wprowadziłam się tu po to, aby częściej patrzeć na niebo...?


Pogodnego nieba dla wszystkich czytających! 💞

Komentarze

  1. A dlaczego, Marysiu, nie powiedzialas, ze spisz na kocyku? Pozyczylabym Ci materac :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale, kochana, wtedy Cię jeszcze nie było! Przecież wiesz, że suszę CI głowę regularnie i o wszystko ;)

      Usuń

Prześlij komentarz